„Czuły barbarzyńca” to także pożegnanie Hrabala z Libnią. Pisarz na zawsze rozstaje się z „dawną kuźnią kowalską, gdzie nie dochodziło słońce”. Dla dwojga starzejących się ludzi życie w dwóch pokojach, w mieszkaniu, z którego do wychodka nawet zimą trzeba było biegać na podwórze, po śniegu, na dłuższą metę musiało być udręką. Żona Hrabala już kilka lat wcześniej złożyła podanie o przyznanie małżonkom mieszkania w bloku. W 1973 roku Hrabalowie dostają wreszcie przydział i w czerwcu przeprowadzają się do panelowego wieżowca na osiedlu Sokolníky w Kobylisach, na północnych peryferiach Pragi.
Pisarz nie cierpiał nowego mieszkania i nie mógł odżałować przeprowadzki. „Bohumil Hrabal traktował to jako wielki kompromis wobec małżonki i jej potrzeby normalnej ubikacji i wanny z ciepłą wodą – wspominał Václav Kadlec. – Był ekscentryczny i uparty, wyobrażenie osiadłego trybu życia było zupełnie przeciwko jego naturze”.
Szybko zgubił klucze do nowego lokum. Gdy mocował się z drzwiami od klatki schodowej, z odsieczą (a ściśle rzecz biorąc, z paczką nowych samizdatów) nadszedł Ludvík Vaculík. Hrabal lamentował, że nie może się dostać do środka, a zostawił patelnię na ogniu. Vaculík pocieszył go: „Daj spokój, każdemu może się zdarzyć. Ty zawsze i we wszystkim chciałbyś być doskonały!”.
Ponoć Hrabal często powtarzał sobie to zdanie, gdy coś mu nie wyszło.
W marcu 1974 roku Ivan Klíma wpadł na pomysł, by uczcić sześćdziesiąte urodziny pisarza. Postanowili odwiedzić go wraz z Vaculíkiem i Alexandrem Klimentem, także „pisarzem w likwidacji”, i wręczyć mu okolicznościowy dyplom z łacińską laudacją i nominacją na „księcia czeskiej literatury”.
Gdy dotarli na miejsce, nieco spóźnieni, zdenerwowany gospodarz czekał już na nich przed blokiem. I wyjaśnił, że wolałby ich nie zapraszać do środka, bo tam wszystko jest na podsłuchu.
Klíma i Vaculík nie byli wcale zdziwieni (ich także inwigilowano). Powiedzieli, że muszą wejść do mieszkania, by rozpuścić wosk i sporządzić stosowną pieczęć na „bulli”. Tak też uczynili. Hrabal na ten widok wzruszył się i raz po raz powtarzał: „To wspaniale, nie musieliście, to wspaniałe, chłopcy”. Ugościł ich egipskim koniakiem i opowiadał, jak to dziadek choleryk nieomal zastrzelił z fuzji jego ciężarną matkę. Ponoć był przy tym tak przekonujący, jakby widział to na własne oczy.
Kiedy goście zaczęli się zbierać do wyjścia, Vaculík zapytał, kiedy znów mają go odwiedzić – za dziesięć lat czy za dwadzieścia. „Książę literatury czeskiej” odpowiedział: „Szkoda by było, jesteście tu mile widziani, wpadnijcie za jakieś dwa miechy”.
Miły gest kolegów po piórze nie może przesłonić przykrej rzeczywistości: Hrabal jest na dnie. W marcu 1974 roku Zakład Ubezpieczeń Emerytalnych przyznaje pisarzowi emeryturę w skromnej kwocie 1050 koron. Jego książki sporadycznie ukazują się na Zachodzie, lecz na ogół przechodzą bez echa. W kraju od pięciu lat oficjalnie nie może wydrukować ani linijki. Czuły barbarzyńca, Postrzyżyny i Miasteczko, w którym czas się zatrzymał krążą w samizdacie, ale łączna liczba kopii nie przekracza w najlepszym razie kilkuset egzemplarzy. Státní bezpečnost (Służba Bezpieczeństwa) inwigiluje go, mimo że pisarz nie angażuje się w działalność opozycji, która zresztą na dobrą sprawę już nie istnieje. Kilkudziesięciu więźniów politycznych nadal odsiaduje wyroki, ale większość społeczeństwa pogodziła się z realiami. Garstka pisarzy spotyka się u Havla i Kohouta, ale nie ma jeszcze żadnego pomysłu na zorganizowaną działalność.
Jedynym środowiskiem, które jawnie buntuje się przeciwko zastanemu porządkowi, są młodzi muzycy rockowi. Coraz ważniejszą rolę w tym środowisku odgrywa Egon Bondy. Dawny przyjaciel Hrabala w latach sześćdziesiątych ukończył studia filozoficzne i opublikował pod własnym nazwiskiem kilka prac naukowych, zaliczanych do nurtu „nowej lewicy”. Hrabal wspominał: „Spotkałem go kiedyś i pytam: Co pan porabia? – Uczę się sanskrytu, chodzę na wykłady. – I dodał, że miał wykładać filozofię hinduską, ze szczególnym uwzględnieniem buddyzmu, co się nazywa zen, ale kiedy kadrowiec go prześwietlił, powiedzieli mu, żeby sobie dał spokój, po prostu go nie przyjęli. A on był dobrze przygotowany, bo trzeba pamiętać, że Bondy, zresztą tak samo jak Krejcarová, Jelínek czy Medek, wszyscy byli słuchaczami ostatniego seminarium Teigego, z surrealizmu… I ci młodzi chodzili na seminarium pana Teigego, a on ich wtajemniczał we wszystkie filozoficzne kategorie i zaznajamiał z nazwiskami reprezentantów surrealizmu. Czyli Bondy był wykształcony”.
Objęty zakazem druku Bondy w wieku czterdziestu lat uzyskał rentę inwalidzką z powodu ciężkiej, przewlekłej choroby (raka jelit). Za namową poznanego w szpitalu psychiatrycznym krytyka sztuki Ivana Martina Jirousa zaczął znów pisać poezję, a wkrótce także prozę. Jirous, znany jako Magor (Szajbus), kierownik artystyczny zakazanej grupy rockowej The Plastic People of the Universe, namawia swych podopiecznych, by napisali muzykę do wierszy Bondy’ego z czasów „totalnego realizmu”. „Magiczne noce”, ze słynnym czterowierszem „My żyjemy w Pradze / to jest tam / gdzie kiedyś się objawi / Duch sam”, zrobiły furorę, zacytował je nawet Václav Havel w jednym ze swoich esejów. A Bondy’ego zaczęto nazywać „papieżem undergroundu”.
„Plastikowi” grali pomimo braku akredytacji i wymaganych zezwoleń. Gdy zakazano im występów w salach koncertowych, występowali w gospodach i remizach strażackich. A gdy i te przed nimi zamknięto – na prywatnych posesjach, w wiejskich chałupach i stodołach. Ale i tam władze nie dały im spokoju. 30 marca 1974 roku w Rudolfovie koło Czeskich Budziejowic specjalne oddziały milicji spałowały kilkuset fanów The Plastic People i innych niezależnych kapel. Lecz to był dopiero początek kłopotów.
[Aleksander Kaczorowski]
Fragment książki Aleksandra Kaczorowskiego „Hrabal. Słodka apokalipsa”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Publikujemy go za zgodą wydawcy.