Gdy dotarli do baru o wdzięcznej nazwie „Słonecznik” (nazwę im przetłumaczyła Petra), położonego przy jednej z głównych ulic, ku rozczarowaniu Jacka Cichosza, miłośnika befsztyków tatarskich, okazało się, że jest to jadłodajnia wegetariańska. Ładnie co prawda urządzona, ale oferująca przede wszystkim ryże zapiekane z warzywami, wyjaśniła Petra, i ciasta z mąki razowej z dżemem figowym, na wierzchu trochę przypalone, jak zauważył Cichosz . Kwak również nie był zadowolony z wyboru dań, wylądowali przeto na pieczeni „svíčkovej” w sosie śmietanowym z „knedlíkami”, serwowanej w sąsiedniej restauracji o nazwie „Slezská jízba” (Śląska świetlica – wyjaśniła Petra).
– A słowo svíčková to może od świeczki? – zapytał uprzejmie Kwak, bardzo zadowolony z menu. Cichosz natomiast wyraził zaciekawienie mieszczącym się obok restauracji antykwariatem Rara Avis. Przypomniał sobie bowiem anonim „Siwa kobyła ma mały bok”, oparty na palindromie, z którego wyłamywało się słowo „siwa” – przeczytane od końca dawało „awis”, jakby podpis. Avis to po łacinie ptak, rara avis – rzadki ptak. A ten ogromny „ptasi” tatuaż na plechach zmarłego dziekana? Zapytał więc, czy pani Petra zna ten antykwariat. Może pan Muminek również go odwiedzał?
– Svíčková nie jest prosto od świeczki, to gatunek wołowego mięsa. Ale jakiś powód może być – zgodziła się Petra. – „Rara Avis” jest nie tylko antykwariat, co sprzedaje stare książki, ale także jest klub. Mają spotkania z autorami, koncerty, ja też przyjdę, jak mam wolny czas. Jeden raz widziałam docenta Muminka.
Z restauracji Cichosz zadzwonił do Muminka: w głębi serca był na niego wściekły, ale starał się rozmawiać spokojnie. Muminek tłumaczył się tak zawile, że Cichosz raczej oddał słuchawkę Petrze.
– Powiedział, że nie dostał zwolnienie od doktora i musiał do pracy. A we wtorek pracuje w Martinie, od rana ma wykład. Pojechał do Martina, bo musi wyspać, wstaje bardzo rano. Żonie nic nie mówił, ona go nie posłucha – wyjaśniła Petra.
– Panie, pan się bawi z nami w ciuciubabkę – Cichosz energicznym gestem zabrał telefon pani Petrze, ze zdenerwowania zapominając, że Muminek po polsku mówi nietęgo.
– Že si s nimi zahráváte– przetłumaczyła szybko Petra, odbierając mu telefon jak pałeczkę sztafetową.
– Nikoliv, nikoliv, pane poručíku – zapiszczał Muminek w komórce, a Cichosz gwałtownie skinął głową na znak, że zaprzeczenie zrozumiał. Wstał od stołu i wyszedł, był zdenerwowany, chciał ochłonąć trochę i przewietrzyć się. Umył jeszcze twarz i ręce w toalecie i wrócił do stolika, żeby dojeść resztę wystygłych już knedlików.
Petra Vokurková i Janusz Kwak siedzieli zatopieni w rozmowie, choć nie rozmawiali już o śledztwie, jak się zorientował. Jacek poczuł nawet żal do Janusza, że zamiast przeżywać komplikacje w śledztwie potrafi się tak szczerze śmiać. Na widok komisarza Petra trochę spoważniała i przez okno restauracji pokazała im wylot ulicy o nazwie Stodůlní (tak, tak, nazwa pochodzi od stodoły!), gdzie ponoć ostrawska przestępczość jest największa.
– „A więc to jest prawdopodobnie najbardziej kryminogenne miejsce w całej Republice Czeskiej” – skonstatował w duchu Cichosz. – „Nocne kluby i dyskoteki: w bufecie można kupić alkohol, w okolicach toalety proponują narkotyki, a skąpo ubrane panienki przechadzają się między gośćmi. Połączenie drogowe z Polską powoduje, że klientów jest dużo, i to nie tylko Czechów i Polaków, ale również Niemców, Holendrów, Rosjan, przybyszy z krajów arabskich…Lada chwila znów tu nas poślą”.
Petra przyniosła do stolika kilka gazet codziennych, jakieś „Ostravské noviny” i inne. Pokazała im komunikaty i artykuły, sensacyjnie komentujące kryminalne przypadki, które zdarzyły się właśnie na ulicy Stodůlnej.
– Skoczymy jeszcze na ulicę Perlovą, skoro to blisko. Wypytamy kolegów z uczelni o pana docenta – zaproponował Cichosz.
Poszli tam razem z Petrą, ale na miejscu okazało się, że tłumaczka wcale nie jest potrzebna, bo jeden z dwóch kolegów dzielących z Muminkiem gabinet, całkiem nieźle mówi po polsku. Magister Gajdosz (o dziwo! – nazwisko pisało się jak po polsku) i magister Grof byli młodzi i sympatyczni, wcale jednak nie wylewni. Cechowało ich, jak zauważyli Polacy, zachowanie dosyć sztywne: byli zdystansowani, nie narzucali się z pytaniami i informacjami. Było to zupełne przeciwieństwo pracowników Instytutu Studiów Starożytnych i ich lejącego się wielosłowia. Taki sposób bycia osobiście bardziej odpowiadał Cichoszowi, choć dla śledztwa nie musiał być specjalnie korzystny. Poza tym Czesi zastrzegli się, że bez zgody przełożonego żadnych informacji nie udzielą. Zadzwonili więc do pani profesor Přetáčkovej i upewnili się, że powinni szczerze odpowiedzieć na pytanie, żeby pomóc polskiej policji w wyjaśnieniu okoliczności zabójstwa.
Tak, obaj słyszeli, że w polskiej uczelni, w której od niedawna pracuje pan docent, zdarzył się tragiczny wypadek i wskutek tego docent Muminek doznał wstrząsu psychicznego. W tamtym tygodniu był na zwolnieniu, nie pokazywał się w pracy. Wypowiedzi były bardzo rzeczowe, ale podszyte ironią. Cichosz wyczuł, że obaj nie lubią kolegi Dalimila ani go nie szanują, więc postanowił to wykorzystać i dowiedzieć się czegoś więcej.
– Pan docent musi bardzo dobrze zarabiać, skoro pracuje aż na trzech uczelniach. Jak on to ogarnia? I jeszcze te podróże! – powiedział prowokacyjnie, na co obaj naukowcy popatrzyli na siebie porozumiewawczo i zareagowali gwałtownym śmiechem.
– Tak – powiedział magister Grof. – On ma dużo pieniędzy, za dużo. On mówił, że nam zapłaci, jak przyprawimy materiał, bo on nie ma czas.
– Jaki materiał? – zaciekawił się Cichosz.
– No, dla doktorandów. Bo on ma dwa doktorandy w Polsce. Dwie kobiety – obaj znów się zaśmiali. – Ón jedzie do Polski, bo tutaj żadne doktorandy ni mo! W Polsce są doktorandy, ale ón nie zna się, co oni piszą, rozumiecie? Jak my przyprawimy, to ón może pokazać doktorandom, że umi, ni? A my ku tymu my będziemy więcej pieniędzy…
– Ale właściwie nie umie, co? – zapytał Cichosz. – I panowie zgodzili się?
– My? – upewnił się Grof. – Nie zgodzili. Nie chcemy mu pomagać, bo on pokazuje, że lepszy. Poczciwe to takoż nie jest.
– Nie jest – przyznał Cichosz, Kwak pokiwał głową, a komisarz kontynuował: – A co problemy z kobietami? Czy tu chodzi o panią Leničkę, jakże ona ma na nazwisko?
– Turoňová. On się zamiłował, ale już miał żonę. Profesor Gróň, co już nie pracuje, emerytura, wiecie, zrobił taką sprawę. Pozwaliśmy Muminka na poradę i rozmawialiśmy na komisji, że niewierny. Profesor chciał, żeby się naprawił, ale pani Miluše Muminková jak to wszystko poznała, to już nie chciała – pracowicie wyjaśniał dwujęzyczny magister Grof, a tłumaczka Petra przytakiwała, że to wszystko prawda.
Wyglądało na to, że słyszała już tę historię.
– A inne kobiety? – zainteresował się Kwak – Nie zaczepiał przypadkiem innych studentek?
– Byly také jiné, byly studentky a tak dál – włączył się do rozmowy pan Gajdosz, który po polsku nie mówił, ale dużo rozumiał, Grof jednak znów przejął inicjatywę: – Jak to będzie w polskim zápočet – zastanowił się. – Aha, za-liczenie! Studentka nie umie, ale jest szwarno, no wiecie, to Muminek próbuje, że zaliczenie da, ale darmo to ni!
– Sexual harassement – włączył się Kwak ze swoim policyjnym angielskim, na co obaj magistrzy pokiwali głową. Wyglądało na to, że Muminek jest tu postacią negatywną, choć poniekąd malowniczą, a więc obiektem plotek. Cichosz pomyślał sobie zgryźliwie, że dla polskiej policji jest przede wszystkim postacią nieuchwytną, niestety.
– Jeszcze zapytam o kompetencje naukowe pana docenta – powiedział Cichosz w przeczuciu, że satyryczny wizerunek docenta również tę dziedzinę obejmuje. – On jest podobno specjalistą od literatury greckiej, prawda?
Obaj czescy rozmówcy wybuchnęli na to takim śmiechem, że prawie nie byli w stanie odpowiedzieć. Łzy ciekły im po policzkach, aż odwracali z zażenowaniem twarze. W końcu Grof wykrztusił:
– On jest specjalista od pisarzy greckiego powodu, z exilu politycznego, co ich rodzice uciekli z Grecka. Na Ostrawsku mamy trzy pisarze. Piszą po czesku, ale tam jest dużo o Grecku, o ludziach greckich z exilu, i tak dalej. On zapisuje wszystko o nich.
– Czyli udaje Greka – włączył się Kwak, mocno swym dowcipem rozweselony.
Panowie uśmiechnęli się, choć śmiali się z innego powodu. Przed kilku laty bowiem czeski prezydent Klaus kryzys gospodarczy w Grecji przypisał typowemu dla Greków, jak powiedział, lenistwu w pracy. To niefortunne odezwanie spowodowało zażenowanie Czechów, mało brakowało, żeby z tego powstał skandal. Magister Grof i magister Gajdosz pewnie sądzili, że Kwak robi aluzję do słownej wpadki czeskiego prezydenta, podczas gdy Polacy mieli na myśli polskie powiedzenie „udaje, że nic nie rozumie”. Nie wiadomo natomiast, z czego śmiała się inżynier Vokurkova, której babcia i dziadek mówili w domu po polsku, jak zwierzyła się wcześniej policjantom, ale ona uczyła się już w szkołach czeskich. Pewnie uznała, że w tej sytuacji śmiech jej po prostu przystoi, bo dobry tłumacz przystosowuje się do nastroju rozmowy.
– A co wiersze docenta Muminka? – nie ustawał Cichosz, licząc na jeszcze jedną wesołą odpowiedź. I nie zawiódł się.
– Jo-jo – potwierdził Grof z poważną miną. – On jest wielki czeski poeta, znany jyny w Polsku. Wiycie, jak mówióm: ón poeto, jyny głowa nie to!
Rozmowy czesko-polskie toczyły się zatem w miłej atmosferze, wreszcie policjanci pożegnali się z Czechami i odwieźli panią inżynier Petrę Vokurkovą do domu, z czego była bardzo zadowolona. Przeraziła się tylko przy całowaniu w rękę – w końcu pozwoliła, ale podała rękę usztywnioną w łokciu, co całą ceremonię skomplikowało.
[Zofia Tarajło-Lipowska]
Fragment książki „Śmierć dziekana” Zofii Tarajło-Lipowskiej publikujemy za zgodą Autorki. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Lech i Czech (Katowice, 2014).