„Urodziłem się trzydzieści kilometrów od granicy z Czechosłowacją, w młodości jednak Czechosłowacja nigdy mnie nie interesowała, nie znałem nawet żadnego Czecha. Moje zainteresowanie kulturą czeską wzięło się dopiero z polityki. To przez politykę odkryłem same Czechy. Stało się to dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy rozpoczęliśmy bezpośrednie kontakty z czeskimi rówieśnikami, którzy byli zaangażowani w działalność opozycyjną”. Rozmawiamy z Januszem Okrzesikiem, dziś wykładowcą akademickim, w przeszłości działaczem opozycji demokratycznej, parlamentarzystą i samorządowcem.
Łukasz Grzesiczak: Kiedy pierwszy raz dowiedział się Pan o „Karcie 77”?
Janusz Okrzesik: Zaskoczę Pana, ale poznałem ją dość późno. Kiedy w roku 1981 wprowadzono w Polsce stan wojenny miałem jedynie siedemnaście lat, wówczas „Karta” niewiele mnie obchodziła. Być może w ogóle o niej nie wiedziałem. Dopiero w pierwszej połowie lat ’80, w czasie moich studiów w Krakowie, zrozumiałem czym „Karta 77” naprawdę była. Zaczytywałem się wtedy w „Krytyce” i chyba tam właśnie po raz pierwszy napotkałem się na informacje o niej.
Gdy dziś rozmawiam z wieloma znajomymi z tamtych lat, uświadamiamy sobie jak bardzo nasza granica państwowa w tamtych czasach była szczelna, jak mało o sobie wiedzieliśmy. Urodziłem się trzydzieści kilometrów od granicy z Czechosłowacją, w młodości jednak Czechosłowacja nigdy mnie nie interesowała, nie znałem nawet żadnego Czecha. Moje zainteresowanie kulturą czeską wzięło się dopiero z polityki. To przez politykę odkryłem same Czechy. Stało się to dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy rozpoczęliśmy bezpośrednie kontakty z czeskimi rówieśnikami, którzy byli zaangażowani w działalność opozycyjną.
Skąd zatem wzięło się to Pana polityczne zaangażowanie?
Momentem zwrotnym był dla mnie stan wojenny. Nigdy nie byłem szczególnie zaangażowany w „Solidarność” 80. roku, zwyczajnie byłem wtedy za młody. Jednak stan wojenny wywołał we mnie gwałtowną reakcję: złości i niezgody. To był odruch moralny, nie było w tym absolutnie żadnego wyrachowania, żadnych planów na przyszłość. Pomyślałem wówczas, że jeśli ktoś zrobił mi świństwo, muszę jakoś zareagować – jestem typowym przedstawicielem pokolenie stanu wojennego.
Na początku wydawałem prasę podziemną. W roku 1987 w naszych gazetach pojawiły się pierwsze teksty o czeskiej opozycji, które notabene pisałem sam, choć zupełnie nie pamiętam skąd czerpałem informacje. Znałem już wówczas Radka Gawlika i Zbyszka Janasa – musiała to być zatem ich inspiracja. Impuls z Warszawy lub Wrocławia.
Kolejno pojawiały się teksty o zanieczyszczeniach na granicy, potem o Petrze Pospíchalu (czeski publicysta, członek Komitetu Obrony Niesprawiedliwie Prześladowanych – VONS, sygnatariusz Karty 77 i działacz Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. W Polsce zbierano podpisy pod listem do władz, w którym żądano jego uwolnienia – ŁG), którego osobiście poznałem dopiero parę lat temu. Na teksty te natrafił Jerzy Kronhold, znany właściciel cieszyńskiego antykwariatu, w którym pojawili się ciekawi ludzie chcący kupić nielegalne wydawnictwa. Przez ów antykwariat skontaktowali się ze mną czescy opozycjoniści i tak wszystko się zaczęło.
Jaka wówczas przyświecała temu filozofia?
Nigdy nie byłem myślicielem politycznym, nie będę zatem udawał go po latach… Pan pyta o motywy działania, konkretne przemyślenia. Ja natomiast, sięgając pamięcią do tamtych czasów, mam wrażenie, że to po prostu się „działo”. Taki był czas, byłem w tym miejscu i w tym czasie, w którym wydarzyła się rewolucja. I wziąłem w niej udział.
Zajmowaliśmy się tutaj głównie sprawami informacyjnymi, interwencją w obronie uwięzionych ludzi lub skażenia rzeki Olzy. Proszę pamiętać, że zupełnie inną perspektywę działania mieli wówczas ludzie z dużych ośrodków uniwersyteckich. Myśmy wydawali tutaj magazyn dla – sam nie wiem dla kogo – dla robotników? Dla młodzieży szkół średnich? Nawet studentów ciężko było tutaj znaleźć w tamtych czasach. Gdy napisaliśmy o zatruciu Olzy znalazło to szeroki oddźwięk. Wzmianki na ten temat pojawiły się w oficjalnej prasie, co w tamtych czasach było ewenementem. To było dla nas istotne.
Gdy chodzi natomiast o światopogląd, oczywiście czytałem Kunderę, do dzisiaj czytam Hrabala, jestem zakochany w prozie Oty Filipa. Nawet nie przeszkadza mi, iż ten ostatni był donosicielem. Czeska literatura jednak nie bardziej mnie wówczas zajmowała niż rosyjska.
W tej chwili oczywiście jestem absolutnym czechofilem: fanem literatury, filmów, ale myślę, że to przyszło raczej tuż po polityce. Najpierw były kontakty polityczne, później dopiero kultura.
Chce mi Pan powiedzieć, że był to pewien rodzaj konieczności heglowskiego ducha historii?
Owszem, było w tym coś z metafizyki. Współpraca z Czechami rozpoczęła się od prostej fascynacji. Kiedy Czesi przyjechali do mnie, nie mogli znaleźć mojego mieszkania. Przeszli całą ulicę Komorowicką w Bielsku- Białej, zaszli z ciężkimi plecakami, aż do Komorowic
i z powrotem, sześć kilometrów, przyszli do mnie tacy zziajani, zmęczeni. Zobaczyłem długowłosych chłopaków – ja wtedy nosiłem bardzo długie włosy – ich włosy były jeszcze dłuższe. Zobaczyłem ich, zobaczyłem, że się rozumiemy, że oni rozumieją po polsku, znają polską muzykę, polską literaturę, że czytają, że oglądają to co ja, że są zakochani w Polsce. To byli tacy sami ludzie jak ja, z ich strony to był świadomy wybór, to bardzo mi się spodobało. Tak naprawdę chodziło nam wówczas tylko o to, żeby poszerzyć przestrzeń wolności wokół siebie. Nie mieliśmy żadnych innych planów. To nie była polityka sensu stricte, to była jeszcze prepolityka. Chodziło o to, by nam pozwolili żyć tak jak chcemy. Nic więcej. A rok później byłem już posłem.
To dość dynamiczny okres. Czy zaszła wtedy jakaś głęboka zmiana w Pana postawie?
Musiałem trochę ściąć włosy, bo nie chcieli mnie wpuścić do Sejmu.
Pytam zarówno o postawy poszczególnych członków, jak i formację całego stowarzyszenia. W którym momencie pojawiło się przekonanie, że działania te mogą odnieść sukces?
Trudno jednoznacznie wskazać moment takiej cezury. Kiedy zaczynał się okrągły stół i Grażyna Staniszewska jechała do Warszawy, by jako jedyna kobieta wziąć udział w jego obradach, razem z moim najbliższym przyjacielem z podziemia dostaliśmy zadanie, żeby schować drukarnię i ukryć całą strukturę ponieważ zachodziła obawa, że ona zostanie aresztowana. Mówimy tu o lutym 1989 roku. Wtedy nie było żadnego powszechnego przekonania o sukcesie. Było jedynie głębokie przeświadczenie ludzi zaangażowanych w Solidarność, że trzeba rozmawiać z komuną, skoro bowiem przez osiem lat domagamy się porozumienia, należy jak najlepiej wykorzystać zaistniałą sytuację.
Jednak nie wszyscy chcieli rozmawiać, byli i tacy którzy nie chcieli dogadać się z władzą…
Owszem, byli i tacy, którzy nie chcieli rozmawiać. Może mieli trochę racji, ale wówczas u nas takich dyskusji nie było. Może toczyły się we Wrocławiu czy Gdańsku. Tutaj byliśmy przekonani, że trzeba rozmawiać. Było nas niewielu, pewnie piętnastu, to była Solidarność na prowincji. Mieliśmy dokładne rozeznanie jak słabi jesteśmy, nikt nie chciał iść na Moskwę, chcieliśmy tylko, żeby ktoś wreszcie zaczął z nami rozmawiać. Więc kiedy pojawiła okazja, byliśmy przekonani, że trzeba ją wykorzystać. Z drugiej strony zachodziła obawa, że to jest podstęp, że zostaniemy aresztowani. Baliśmy się, że okrągły stół posłuży władzy jedynie do demaskacji członków opozycji. To wszystko działo się w lutym. Pomiędzy lutym a czerwcem pewnie pojawiła się jakaś myśl, że to się może udać, nie potrafię jednak wskazać dokładnego momentu. Po wielu latach dotarłem do mojej teczki esbeckiej i, rzecz zadziwiająca, która wspaniale oddaje ducha tamtych czasów, w raportach data czwartego czerwca nic nie zmienia. Podsłuchy na moim telefonie były nadal. Pojawia się tam jedynie informacja, że w czerwcu zostałem wybrany na posła Rzeczpospolitej oraz adnotacja, że należy dalej prowadzić obserwację. Więc to nie była absolutnie przełomowa data, esbecy tego nie zauważyli. W dużej mierze my też.
Co się zmieniło? Miałem wolny przejazd do Warszawy, ale nie wiedzieliśmy do końca, co z tego wyniknie. Pewne uspokojenie i poczucie sukcesu pojawiło się w lipcu, kiedy rzeczywiście weszliśmy do Sejmu i nikt nie strzelał, nikt go nie rozwiązał. Wtedy pojawiło się uczucie, że to jednak może się udać. Wówczas także, niesłychanie zintensyfikowała się współpraca z Czechami. To były miesiące absolutnie decydujące, pracowaliśmy z niesamowitą energią. Mieliśmy wiele do zrobienia zwłaszcza w Cieszynie, tutaj bowiem o Czechach nie dało się rozmawiać. Pamięć wojny i mordów w 1919 roku, ekologiczny problem budowy koksowni, problemy nacjonalistyczne, zarzut, że czechizuje się polskie dzieci na Zaolziu. To były realne nastroje w tamtym czasie, pięćdziesiąt lat kompletnego milczenia na temat problemów polsko-czeskich, olbrzymie kłopoty na granicy. Sytuacja absolutnie konfliktowa, zapalna. Kiedy zdjęto pokrywę z owego kotła, namiętności wybuchły, zarówno te dobre jak i złe. Miłość do Czechów, ale także nienawiść. Nagle jednak okazało się, że w Cieszynie i na Śląsku Cieszyńskim nasze działania przynoszą pewien efekt, to bardzo mocno zagrało. Prawdziwa polityka zaczęła się zatem we wrześniu, październiku, kiedy stało się widocznym, że w Czechach również coś się zaczyna dziać.
Podczas pewnej debaty w Instytucie Polskim w Bratysławie, zorganizowanej z okazji dwudziestej rocznicy tamtych wydarzeń, dyskutowano o wpływie zdarzeń w Polsce na sytuację w Pradze i Bratysławie. Obecni tam historycy, intelektualiści przyznali, iż wówczas nie byli przekonani, że wydarzenia w Polsce i na Węgrzech pociągną przemiany w Czechosłowacji. Kiedy patrzy Pan na tamte wydarzenia, z dzisiejszej perspektywy, jak wyglądał ten czas wyjątkowego rozdwojenia?
Zapamiętałem to jako czas bez refleksji. Czas gorączkowej aktywności, by jak najszybciej zrobić jak najwięcej. By jak najbardziej im pomóc. Rzeczy, które mnie wtedy najbardziej zajmowały to nie „Karta’77” ani idea Europy Środkowej, lecz to jak wyszkolić drukarzy
z Brna, żeby mogli zacząć budowę gazety, gazety o Polsce. Nie towarzyszyła temu wtedy jeszcze refleksja ustrojowa.
Polscy parlamentarzyści jeździli do Czechosłowacji i jako przedstawiciele władzy spotykali się z tamtejszymi dysydentami…
Pamiętam taką wyprawę, moją i Andrzeja Grajewskiego. Pojechaliśmy do Ostrawy, potem do Brna. Byłem posłem, z legitymacją mogłem sobie wejść do mieszkania, z którego piętnaście minut wcześniej wyszli estebacy, ktoś siedział tam z podbitym okiem i czekał na spotkanie z posłem RP. To były nieco kafkowskie klimaty, to prawda. Wówczas dla mnie to było jednak oczywiste, że jest zła komuna i dobrzy ludzie, którzy z nią walczą. To było jak „Gwiezdne wojny”, jasna i ciemna strona mocy. Nie trzeba się było zastanawiać.
Czy rzeczywiście wydarzenia aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji były wówczas, aż takim wielkim zaskoczeniem?
Nie. Myślę, że na to czekałem. Miałem poczucie wspólnoty z Czechami, którzy doprowadzili do tamtych wydarzeń. To było tak mocne, że czułem się niejako współautorem tego co tam się dzieje. Czekałem, choć nie było to przewidujące oczekiwanie, że to zdarzy się w tym czy kolejnym tygodniu, miałem jednak jasne przekonanie, że ów stan nie może trwać, system musi w końcu skorodować i rozsypać się. Był jednak jeszcze Związek Radziecki, były tanki w Polsce, jeszcze to wszystko trwało i było do odwrócenia. Jeszcze do roku 1991 to wszystko mogło się odwrócić. Miałem świadomość także tego.
Potem nadszedł rok 1991, o którym Pan wspomniał i refleksja co dalej. Jak pamięta Pan tamten czas?
Nie wymyśliliśmy nic rozsądnego, nie znaleźliśmy żadnej formuły współpracy, która by wykraczała poza kulturę. Kultura udała się, dzięki pomysłom i determinacji kilku ludzi z Cieszyna. Natomiast w sensie politycznym nie zostało nic. Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka pozostała kręgiem towarzyskim, lubimy się dalej, spotykamy, lecz…
Dlaczego?
Ponieważ nie ma Europy Środkowej.
Naprawdę?
Myślę, że jak już załatwiliśmy sprawę, która nas łączyła…
Wygoniliście rosyjskie czołgi…
Wówczas można już było głosować, wydawać własne gazety, zająć się biznesem albo polityką. Każdy zaczął robić to co dawało mu satysfakcję. Może to również pokoleniowa sprawa, zaczęliśmy zakładać rodziny, pojawiły się dzieci, wtedy zmienia się sposób życia, punkt widzenia. Część z nas przez jakiś czas była jeszcze w polityce, ale większość nie. Większość jednak nigdy nie weszła do polityki.
Początek lat 90., był jednak czasem istotnych zrywów. Powstała Grupa Wyszehradzka. Wydawano dodatek do czterech gazet Europy Środkowej…
Tutaj jednak zajmowaliśmy się sprawami o nieco innej skali: mały ruch graniczny, otwarcie przejść, żeby można było chodzić po szlakach, by rolnicy, którzy mieli kawałek pola po drugiej stronie granicy, nie musieli mieć przepustek. Zajmowaliśmy się również tym by przetrwały szkoły polskie na Zaolziu. Demokracja w Czechach oznaczała bowiem dla Polaków na Zaolziu ogromne kłopoty, byli skomunizowani do cna, zupełnie nie potrafili odnaleźć się w nowej sytuacji. Panował wśród nich zupełny polityczny bałagan. Próbowaliśmy zatem znaleźć jakąś formułę tak, by Czesi uznali istnienie mniejszości polskiej co wcale nie było takie oczywiste. Zajmowały nas zatem praktyczne problemy. Kiedy natomiast pojawiły się po obu stronach mocne samorządy, to nie mieliśmy już nic do zrobienia.
Pojawili się nowi ludzie, raczej urzędnicy niż rewolucjoniści. Zupełnie dobrze się złożyło, nie zdążyliśmy niczego zepsuć. Po prostu przyszli inni ludzie, o innej mentalności, innym podejściu do sprawy i zaczęli załatwiać swoje małe interesy, budować drogi i mosty.
[Rozmawiał Łukasz Grzesiczak]