Dwunasta edycja festiwalu Colours of Ostrava już za nami. Podczas tegorocznej imprezy padł rekord – bawiły się na nim 33 tysiące osób. Przez cztery dni na 7 muzycznych scenach wystąpiło 105 zespołów i solistów z 29 krajów świata, będących przedstawicielami niezliczonych gatunków muzycznych.
Po raz drugi w historii festiwal zorganizowano na poprzemysłowym terenie Dolni Oblast w Ostrawie-Witkowicach, w miejscu huty stali działającej do końca XX wieku. Organizatorzy wykazali się ogromną odwagą i pomysłowością w zaadaptowaniu tej przestrzeni dla potrzeb koncertowych. Efekt był rewelacyjny. Doznania muzyczne potęgowała industrialna sceneria pełna kominów, zbiorników, silosów, pieców, połączonych plątaniną rur. Część budynków jest odrestaurowana, część niszczeje pokryta malowniczą rdzą. Pomiędzy nimi rozmieszczono sceny. W cieniu potężnych konstrukcji przemieszczał się kolorowy tłum, przyciągnięty z różnych stron Europy obietnicą wysłuchania ciekawych dźwięków w najlepszym wykonaniu.
W przypadku takich festiwali jak Colours of Ostrava, oprócz dobrej zabawy można się spodziewać wielu muzycznych odkryć. Ponieważ w materiałach festiwalowych brakowało opisu większości „nieznajomych” wykonawców, planując każdy dzień trzeba było zdać się na łut szczęścia. Chęć bycia zaskakiwanym wygrywała często z tym co znane i lubiane.
Najważniejsze gwiazdy festiwalu wystąpiły na głównej scenie. Pierwszego dnia Islandczycy z Sigur Rós ponad 80 minut czarowali publiczność. Połowę tego czasu spędziliśmy jednak pod Radegast Czech stage, gdzie odbywał się bardzo konkurencyjny koncert legendarnej czeskiej formacji – The Plastic People of The Universe. Trzy pokolenia publiczności bawiły się przy psychodelicznych utworach, których słuchanie niegdyś było protestem przeciwko Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Jako ostatni tego dnia, na głównej scenie zagrał zespół Irie Révoltés. Ich występ był dowodem na to, że nawet na takim festiwalu pomyłki się zdarzają. Kręcenie młynka ręcznikami, skandowanie „Allez!” i utwory dziwnie przypominające Dog Eat Dog i Beastie Boys, to trochę za mało żeby dać się porwać.
Dzień drugi rozpoczęliśmy od mocnego uderzenia – koncertu Pipes and Pints, czeskiego odpowiednika Dropkick Murhpy’s. Pomimo wczesnej godziny, publiczność szalała przy punkowych kawałkach na dudy i trzy akordy. Później przyszła kolej na jeden z najbardziej wyczekiwanych występów – australijskiego beat boxera DUb FX. Bezchmurne niebo, słońce i d’n’b w najlepszym wydaniu- to wystarczyło publiczności do absolutnego szczęścia. Takich uniesień było więcej. Świetny kontakt z publicznością nawiązał Asaf Avidam, nazywany kolejnym wcieleniem Jannies Joplin. Żartował, że festiwal odbywa się w miejscu, w którym niegdyś pracowali twardziele, a teraz on śpiewa tu jak kobieta. Irlandzki bard Damien Rice wzruszał smutnymi balladami. Część koncertu zamienił w spektakl. Do wypicia butelki wina na scenie, zaprosił dziewczynę z publiczności. Jej chłopak spokojnie palił papierosa pod barierkami (możliwe, że pierwszego od lat – wyraźnie iskrzyło). Podczas opróżniania kolejnych kieliszków, Rice opowiadał historię nieszczęśliwej miłości, która zainspirowała go do napisania pijackiej ballady. Tego wieczoru mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze dwa fenomenalne występy czeskich zespołów. Pierwszym z nich był Umakart, czyli muzyczna formacja współtwórcy komiksu „Alois Nebel” – Jaromira 99. Na zakończenie na scenie ArcelorMittal wystąpił rockowo-kabaretowy Pražský výběr, w składzie z czasów swojej największej popularności.
Niestety dopiero trzeciego dnia dotarliśmy na Drive Stage, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Wystąpiło na niej 17 zespołów z czołówki alternatywnego country, bluesgrassu, folku, bluesa, punku i rockabilly. Pierwszym zespołem, który miałam szczęście tam zobaczyć, był świetny – Gangstagrass, łączący tradycyjne country z rapem. Absolutnym hitem okazał się jednak występ niemieckiej formacji 17 Hippies. Kiedy pod koniec koncertu dołączył do nich czteroosobowy skład Gangstagrass z dwoma czarnoskórymi wokalistami, pląsy publiki niemal rozniosły parkiet w drzazgi. Finał niestety zagłuszały już wrzaski ze sceny głównej, na której pojawił się szwedzki duet The Knife. Początek koncertu przypominał raczej fitness performance. Druga część, chociaż bardziej psychodeliczna i mroczna, pozostawiła niedosyt wśród fanów zespołu. Występ The xx na pewno był dla nich dobrą rekompensatą. Co do tego występu opinie są zgodne, że był jednym z najlepszych.
Ostatniego dnia na początek wybraliśmy Květy, a następnie na Arcelor Mittal stage mniej niż zwykle charyzmatyczną – Radůzę. Po niej na tej samej scenie rewelacyjny koncert zagrała diva malijskiej muzyki Rokia Traore. Ostatnim zespołem, jaki mieliśmy okazję zobaczyć, był Tomahawk– kolejna formacja będąca wynikiem muzycznego ADHD Mike’a Pattona. Chociaż jego wokal i pokręcona rytmika utworów zasługiwały na większe uznanie, to jednak muzyka trudna w odbiorze w warunkach festiwalowych, co może trochę tłumaczyć niską frekwencję. Festiwal zakończył w niedzielę zachwycający (podobno) pod każdym względem występ Jamiego Culluma, nazywanego „Sinatrą w tenisówkach”.
Wśród tegorocznych wykonawców nie zabrakło polskich artystów. Recital Anny Manny Jopek w auli Gong (dawniej zbiornik gazu, dziś ekskluzywna sala koncertowa) zakończył się owacją na stojąco. Na koncercie Marii Peszek, cierpieliśmy solidarnie z artystką. Było konfetti, goła dupa, trochę buntu, trochę smuteczku. Czeska publiczność zniosła to dobrze. Dwie butelki po Kofoli, które poszybowały w stronę sceny, to prawdopodobnie sprawka polskich fanów. Sorry Mario.
Ogromnym atutem tegorocznego festiwalu była bogata oferta dodatkowych atrakcji, warsztatów, spektakli, pokazów i spotkań literackich. W wydarzeniach towarzyszących w centrum miasta uczestniczyło 40 tys. osób. 12 scen, różnorodne gatunki i wykonawcy, prawie 200 atrakcji, łatwy dojazd – to tylko niektóre argumenty przemawiające za tym, żeby na festiwal wybrać się w przyszłym roku. Organizatorzy zapowiadają, że odbędzie się on w tym samym miejscu. Pierwszych artystów poznamy w grudniu.
[Ewa Gajewska]