Rozmowa z Jaroslavem Rudišem o siwych irokezach i polskiej premierze „Końca punku w Helsinkach”.
Ewa Gajewska: W polskich księgarniach ukazuje się pańska powieść Koniec punku w Helsinkach. To opowieść o punk rocku, generacji buntowników z lat 80. Czy pan także był w tamtych czasach punkiem?
Jaroslav Rudiš: Ja? Nigdy. Wstyd się przyznać, ale byłem raczej z tych grzecznych. Słuchałem Depeche Mode, The Cure i Joy Division, ale miałem wielu kumpli punków, z którymi słuchałem na przykład legendarnej czeskiej kapeli HNF (Hrdinové nové fronty – red.). W tej muzyce zawsze najbardziej fascynowała mnie energia i wściekłość. Dlatego słuchałem jej, podobnie jak główny bohater mojej książki, pochodzący ze wschodnich Niemiec – Ole, który prowadzi bar Helsinki. Jego historia pokazuje, że bycie punkiem na początku lat 80. w Czechosłowacji, NRD czy w Polsce nie oznaczało tego samego, co bunt młodzieży po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Człowiek ryzykował, to mi się w tym najbardziej podobało. Hasło ”no future” nabrało decydującego znaczenia w bloku Europy Wschodniej. Początkowo książka miała nosić tytuł Sex Pistols, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Punk na Zachodzie to było coś zupełnie innego. Tam też istniało ryzyko, że zostanie się pobitym, albo zgarniętym przez policję, ale u nas za to groziły nawet lata kryminału.
Pańska powieść opowiada też o tym, co pozostało z młodych gniewnych zmieniających świat. Co się dzieje z tamtymi Don Kichotami po czterdziestce? Nadal stawiają siwe irokezy?
Interesowało mnie, co się stało z tymi ludźmi. Jak wygląda ich życie dwadzieścia pięć lat później. Pytałem, śledziłem ich losy. Przeniknięcie do tego środowiska nie było trudne, bo znam dobrze wielu spośród tych ludzi. To w końcu moje pokolenie. Sporo osób stanęło po stronie zwycięzców w przewrocie 1989 roku, jak bohater książki Ole, ale nadal są w opozycji i mają poczucie, że punk jest częścią ich życia. Ich opór przeciwko systemowi, przeciwko kapitalizmowi, jest współcześnie mniej radykalny. Wszyscy szukają pracy, potrzebują pieniędzy. Ten temat dotyczy zresztą nie tylko mojej generacji. Byliśmy świadkami przewrotu w roku 1989. Całkowicie wierzyliśmy w neoliberalizm i wolny rynek, a to wszystko, co socjalne i lewicowe wydawało nam się skostniałe i komunistyczne. Wierzyliśmy, że wraz z kapitalizmem, przyjdzie wolność i demokracja, że to wszystko się ze sobą nierozerwalnie łączy. Mieliśmy w sobie nadzieję i ufność, że dzięki niemu wszystko będzie dobrze.
A tu pif, rozczarowanie…
Dokładnie. Stopniowo docierało do nas, że nie są to wartości tożsame i w kapitalizmie także trzeba cały czas walczyć o wolność. Teraz znaleźliśmy się w kryzysie ekonomicznym i kryzysie wszelkich wartości, na horyzoncie nie ma żadnych celów. Panuje szczególna atmosfera pewnego końca i beznadziei. W takim poczuciu żyje także mój główny bohater Ole, który zapomina nawet o swoich czterdziestych urodzinach. Prowadzi skromne, wycofane życie, dzieląc je między nędzne mieszkanie i swój mały bar Helsinki, który chcą mu zamknąć. Dlatego po latach musi znowu stać się punkiem i walczyć o swój kawałek podłogi. Jednocześnie do jego życia wkraczają wspomnienia tego, czego doświadczył w latach 80. Przypomina mu się siedemnastoletnia dziewczyna, czeska punkówa z Jesenika, z którą spędził trzy dni na festiwalu w 1987 roku w Pilźnie. Ten koncert jest punktem zwrotnym w ich życiu. Impreza miała na celu połączenie Zachodu i Wschodu przeciwko wojnie jądrowej, ale skończyła się totalną katastrofą. Z jednej strony po raz pierwszy zaproszono do bloku wschodniego gwiazdę punk rocka z RFN Die Toten Hosen. Natomiast czescy komuniści zaprosili Michala Davida. Nie wiem czy w Polsce jest znany, dlatego może wyjaśnię – to taka gwiazda w stylu italo disco i raczej proreżimowy piosenkarz. Tam spotyka się dwoje bohaterów, co całkowicie odmienia ich życie, przewraca wszystko do góry nogami.
W książce historia i wspomnienia Olego, przeplatają się z losami Nancy – młodej dziewczyny o niemieckich korzeniach z Jesenika, której życie niszczy rodzina, szkoła i Czarnobyl. Czytamy jej pamiętnik, w którym opowiada o szarzyźnie tamtych lat, gdzie jedną z najlepszych dostępnych rozrywek była polska telewizja i lista przebojów Trójki. Kiedyś było nieciekawie, teraz wcale nie lepiej… Czy to książka depresyjna, nostalgiczna? Czy też bohaterom jest mimo wszystko do śmiechu?
Ta książka jest smutna, ale zarazem bardzo dowcipna. Nie sądzę, żeby była melancholijna. Jest w niej sporo humoru. Opowiada o smutnych punkach, którym przytrafiają się zabawne sytuacje. Tak jest w przypadku Olego, jego ekipy i ludzi kręcących się wokół jego baru. O wiele bardziej przygnębiające były lata 80. w Jeseniku. Te fragmenty konsultowałem z Jaromirem 99, rysownikiem, z którym stworzyłem Aloisa Nebela. Dzięki temu, że pochodzi stamtąd i w tamtych czasach był punkiem, udało mi się przedstawić panującą wtedy atmosferę w sposób wiarygodny. Dowodem na to może być to, że nie oberwało mi się od starszej generacji punków, a książka została przez nich bardzo dobrze przyjęta. Współcześnie hasło „no future” bardziej dotyczy relacji i związków. Ole jest sympatycznym gościem, zdolnym do bycia szczęśliwym. Pije, pali, wieczory spędza za barem. Żyje trochę wspomnieniami, ale często pamięć go zawodzi. Pojawia się w jego życiu jakaś dziewczyna, a on nawet nie wie czy z nią spał, czy nie. Te emocje prowadzą go do wyjątkowej wewnętrznej samotności, pewnego rodzaju medytacji. Na końcu jednak pojawia się światełko w tunelu – związek. Ole wie, że nic z tego nie wyjdzie, ale stara się z tym zmierzyć i uporać z przeszłością.
Bardzo ważnym wątkiem w powieści jest walka Olego o jego ostatni bastion wolności – bar Helsinki. Grozi mu eksmisja, podobnie jak wielu mieszkańcom dużych miast.
Taki los każdego dnia jest udziałem wielu ludzi w Pradze czy w Berlinie. Obecnie w dużych miastach postępuje niepokojący proces, kiedy to prywatne firmy wykupują domy w centrum, wyrzucają lokatorów, remontują je i wynajmują lub sprzedają za ogromne pieniądze. Tym samym w miastach tak naprawdę zaczyna brakować miejsca dla ludzi. Budynki, które były w stanie oprzeć się bombom i kulom dwóch wojen światowych, znikają pod ostrzałem deweloperów. Tak było na przykład z centrum sztuki Tacheles w centrum Berlina. Tego typu zmiana tkanki miasta ma również ogromny wpływ na zmianę stylu życia mieszkańców. W centrach miast kurczy się przestrzeń publiczna, co w pewien sposób ogranicza tworzenie się kultury, możliwości spędzania czasu i relacje międzyludzkie. O tym, co dzieje się ze współczesną zglobalizowaną Pragą, pisałem już w swojej książce Potichu, która jeszcze nie ukazała się w Polsce. Ona również jest o tym, że miasta są nam po trochu wykradane przez wielki kapitał, a miejsce domów zajmują wyremontowane na wysoki połysk budynki. Ludziom wydziela się jakąś przestrzeń do życia na peryferiach, a w centrum pozostawia tylko biura, kawiarnie, galerie. Dużo klubów z historią jest zamykanych, bo są zlokalizowane w niegdyś robotniczych dzielnicach, które w latach 80. były undergroundową częścią miasta, przyciągającą artystów tworzących kulturę. Mało pozostało z ich pierwotnego charakteru. Trudno tam znaleźć fasadę z popękanym tynkiem. Teraz to one wyznaczają styl życia. Tak się stało na przykład z praskim Žižkovem, niegdyś zamieszkałym przez klasę robotniczą i miejscowych, gdzie było wiele hospod. Teraz mieszkanie w okolicy wieży telewizyjnej, to bardzo kosztowna zabawa.
Na co dzień obserwuje pan jak zmienia się Praga i Berlin. W ostatnim czasie głośny był temat trwającej walki o ocalenie East Side Gallery, której grozi wyburzenie. To tylko jeden z przykładów, kiedy historia i sztuka muszą ustąpić miejsca kolejnym biurowcom. Współcześni buntownicy to ludzie, którzy protestują przeciwko wyrzuceniu ich na skraj miasta?
Ludzie protestują przeciwko temu, co dzieje się teraz w Berlinie, ale nie do tego stopnia, żeby podpalać samochody i ulice. Pytanie jest tylko, czy coś mogą tym osiągnąć. Nowa architektura przykrywa starą, przez to zanika też pamięć o tych miejscach. Nad miastami przejmują kontrolę firmy budowlane, często te same w Czechach, co i w Niemczech. Część inwestycji jest dofinansowywana z budżetu państwa, buduje się gigantyczne dworce, galerie, kawiarnie dla niepalących, butiki. Winduje się ceny za publiczne pieniądze. To samo dotyczy dróg i torowisk. Drugą falę protestów wywołuje brak pracy dla świetnie wykształconych ludzi. Oczekiwania studentów, którzy na kilku uczelniach kończą parę kierunków, są ogromne. Każdy sobie wyobraża, że to jemu się powiedzie w życiu. Potem następuje zderzenie z rzeczywistością, które powoduje ogromne rozczarowanie i frustrację. Nawet w takim kraju jak Niemcy, gdzie opieka socjalna jest na bardzo wysokim poziomie. Protesty są o wiele bardziej widoczne w Hiszpanii i Portugalii, gdzie na ulicach dochodziło do zamieszek. Sprzeciw wywołują też ludzie, którzy łatwo podporządkowują się nowym regułom narzucanym przez kapitał. Częścią mojej książki jest manifest przeciwko takim pięknym, dobrze zaparkowanym, bio-ludziom.
Koniec punku w Helsinkach, podobnie jak Niebo pod Berlinem, ukazuje miasto jako żywy organizm. Linie metra i pociągów są jak żyły, w których przepływa jego krew – ludzie. Czuję jego puls nawet teraz, bo pod berlińską kawiarnią „Keyser Soze”, w której rozmawiamy, co chwilę przejeżdża metro.
Jest znacznie więcej podobieństw między tymi dwiema książkami. Nie chodzi tylko o to, gdzie się rozgrywają. Pomostem łączącym są także bohaterowie, którzy znaleźli się na podobnym etapie życia. Wiedzą już, że nic wielkiego się w nim nie wydarzy. Coś już w swoim życiu spieprzyli, kilku przyjaciół odeszło z tego świata. Pogodzili się z tym, że tego życia już całkiem nie mają szans wygrać. W Końcu punku w Helsinkach mamy ogromne anonimowe niemieckie miasto, może trochę jak Lipsk, trochę jak Berlin – nie podpowiadam, w którym ukazana jest dramatyczna historia ludzi, zmuszonych do opuszczenia miejsc, w których żyli, wychowali się. Powieść Grand hotel także jest o tym, jak bardzo jesteśmy związani z miastami, w których żyjemy i jak one determinują to, kim jesteśmy. Często, tak jak jej bohater Fleischman, nie potrafimy się odciąć od swojego miasta i go opuścić. W moich opowieściach miasto zawsze odgrywa ważną rolę, staje się jednym z bohaterów.
Czy trudno jest znaleźć sobie miejsce w świecie, który zmienia się tak szybko, że już dawno przestaliśmy go rozumieć? Gdzie pan czuje się najbardziej jak w domu?
Dla mnie odpowiedzią na to pytanie jest Europa Środkowa, chociaż oczywiście głównie Czechy i Niemcy. Wolę jednak Berlin od Pragi, która jest takim ładnym, turystycznym miastem. Moim domem stał się Berlin. Przyjechałem tu dziesięć lat temu, teraz znowu wróciłem i chcę zostać. Zwłaszcza, że tu mam pracę na Uniwersytecie Humboldta, a wyżyć w Czechach z pisania jest bardzo ciężko. To mały kraj i mały rynek. Tu pojawia się więcej propozycji. Teraz na przykład piszę scenariusz. Z drugiej strony bardzo się cieszę, że mam drugi dom w rejonie Czeskiego Raju na wsi u rodziny i jedną nogą żyję tam. Zawsze mogę wrócić do domu rodziców, gdzie żyła też moja babcia. Lubię Europę Środkową, to połączenie podobnymi dworcami i historią. Interesuje mnie, co się mówi w innych krajach, jakie są poglądy innych. Czechy to stały ląd, którego mieszkańcy najbardziej lubią siebie, niekoniecznie wszystkich dookoła. Są mało zdolni do tego, żeby gdzieś się ruszyć. Wolą siedzieć w domach, u nas ciągle pokutuje przywiązanie do miejsca. Za to Polaków jest wszędzie pełno. Zawsze podobała mi się wasza otwartość na życie gdzie indziej. Czesi rzadko spoglądają za granicę i słuchają tego, co się tam mówi.
Odnoszę wrażenie, że Czechów interesują inne kraje, ale głównie te, które są daleko: Australia, Stany Zjednoczone, Indie. Natomiast to, co dzieje się tuż za płotem nie jest już tak egzotyczne, a przez to mniej ciekawe.
Czesi mają ogromne pragnienie, żeby przedostać się do wielkiego świata i zdobyć jego uznanie. A mnie się to wydaje trochę dziwne, bo przecież jesteśmy bardziej podobni do naszych sąsiadów. Mamy wspólną historię, wspólne traumy, wspólną duchowość. O wiele łatwiej jest mi czerpać inspiracje od nich. Na przykład Opowieści Galicyjskie Andrzeja Stasiuka miały ogromny wpływ na powstanie Aloisa Nebela. Tak samo Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. Polska literatura, wspólna przeszłość, podobne dramaty miały ogromny wpływ na powstanie komiksu, którego akcja rozgrywa się w Sudetach, w pobliżu polsko-czeskiej granicy.
Czy czuje się pan czasem jak ambasador czeskiej kultury w Niemczech?
Dzięki temu, że nie mieszkam w Czechach, mam inną perspektywę, kiedy o nich piszę. Mam większy dystans, czasem ironię, lepiej rozumiem niektóre rzeczy. Vaclav Klaus wydawał mi się tragikomiczną figurką na praskim Hradzie, teraz tak samo jest z Zemanem. Często komentuję wydarzenia w Czechach w niemieckich gazetach i w radiu. Ostatnio pisałem o wyborach prezydenckich. Od pół roku pracuję na uczelni i staram się być kreatywny, promując czeską literaturę wśród studentów, zwłaszcza że nie jest tu zbyt dobrze znana. Polska ma się dużo lepiej. Andrzej Stasiuk jest tutaj gwiazdą, Olga Tokarczuk również. To samo dotyczy filmów. Na tegorocznym Berlinale został nagrodzony film Małgorzaty Szumowskiej W imię, czeskiego filmu nie było ani jednego wśród nagrodzonych. Ze stereotypami nie walczę. Mówię sobie okej, są wszędzie. Czeska kultura jest ciągle utożsamiana z piwem, Havlem, Kunderą. Wyobrażenie Niemców i Polaków o Czechach jest bardzo podobne, że jesteśmy jak tacy Szwejkowie, troszkę powolni, trochę staromodni, pijemy piwo, jesteśmy prostodusznym narodem. Są zaskoczeni, że Czesi potrafią być świniami i że za tym humorem, potrafią też kąsać.
JaroslavRudiš (ur.1972) – jeden z najpopularniejszych czeskich autorów młodego pokolenia . Pozaik, dziennikarz, scenarzysta, autor komiksów. Debiutował w 2002 r. powieścią „Nebe pod Berlínem” (pol. „Niebo pod Berlinem”, Prószyński i S-ka, 2007), z którą otrzymał Nagrodę Jiřího Ortena (czeska nagroda literacka dla młodych pisarzy). Największą popularność w Polsce przyniosła mu powieść „Grandhotel” (polski przekład w wydawnictwie Good Books, 2011). Rudiš znany jest również jako muzyk i dramatopisarz, jego sztuki wystawiane są zarówno w Czechach, jak i za granicą. Wspólnie z rysownikiem Jaromírem 99 stworzył komiksową postać Aloisa Nebela.
Rozmowa została opublikowana w miesięczniku „Lampa” 5-6/2013 maj-czerwiec.