Czekałem na rolę bohatera, który zawsze wie, kogo uderzyć w mordę. Bo niby przeczuwamy, że na co dzień świat nie jest taki prosty i czarno-biały, ale czasem chcielibyśmy, by wyglądał jak w bajkach – mówi Maciej Stuhr, który zagrał główną rolę w słowacko-czesko-polskim filmie „Czerwony kapitan”
Łukasz Grzesiczak: „Czerwonego kapitana” na Słowacji w pierwszy weekend obejrzało niemal 37 tys. widzów. Skąd ten sukces?
Maciej Stuhr: Za sprawą Dominika Dána, autora ekranizowanej powieści. Udało mi się zagrać bohatera, o którym marzy każdy europejski aktor. Czuję tęsknotę za bohaterami, którzy wiedzą, co jest dobre, a co złe, i nie mają co do tego wątpliwości. Oczywiście, podskórnie odczuwamy, że na co dzień świat nie jest taki prosty, ale czasem chcielibyśmy, by wyglądał jak w bajkach. Po prostu czekałem na rolę bohatera, który zawsze wie, kogo uderzyć w mordę. Reżyser Michal Kollár odważył się zekranizować kryminał, który opowiada o słowackim policjancie na przełomie dwóch epok. Richard Krauz to gość, który wie, co trzeba robić. Słowacki Janosik. Czasem facet musi po prostu walnąć siekierą.
W jakich okolicznościach otrzymał pan propozycję zagrania głównej roli?
– Powoli wychodziłem sobie słowackie ścieżki. Zagrałem w „Winie truskawkowym”, „Operacji Dunaj”, „Konfidencie”. Teraz zagrałem pierwszą w życiu pierwszoplanową rolę w słowackim filmie. Słowacja jest niby niedaleko, ale jednak to zupełnie inna publiczność niż w Polsce. Tam nikt nie ogląda mnie z perspektywy ojca, nie jestem tam krytykiem tej czy innej partii. Zaprezentowałem siebie, a publiczność to zaakceptowała.
Słowacka reporterka podeszła do mnie na planie filmowym i powiedziała: – Vy ste takový slovenský James Bond.
W Polsce kojarzony jest pan przede wszystkim jako aktor komediowy.
– Moja droga – co prawda znikoma, nikczemna, ale jednak w jakimś sensie międzynarodowa, dowodzi tego, że tzw. wizerunek jest sprawą niezwykle umowną. W Polsce za sprawą kabaretu czy też komedii, w których grałem u progu kariery, jestem mocno związany z wizerunkiem człowieka, który rozśmiesza widzów. To balast, z którego czerpię oczywiście korzyści. Wystarczy, że w Polsce się gdzieś pojawię, zrobię minę i już ludzie się śmieją.
Ale ta moja słowacka przygoda pokazała mi, że nawet moja facjata może zostać od tego uwolniona. Ktoś patrzy na mnie i widzi nie gościa z kabaretu, ale słowackiego Bonda. Ja wtedy patrzę na siebie i zauważam pół bicepsa. Wtedy myślę, że może nie jest ze mną tak źle.
Poznał pan Dominika Dána? To autor, który absolutnie walczy o swoją anonimowość. Unika spotkań autorskich, nie udziela wywiadów…
– Zdekonspirowała go jego żona. Na słowackiej premierze podbiegła do mnie i powiedziała: „Vy ste takový Dominik, ako on bol mladý”. W ten sposób poznałem słowackiego pisarza bestsellerów.
Jego cztery książki są dostępne po polsku za sprawą wydawnictwa Media Rodzina. Jednak bez sukcesu.
– Teraz premierę ma audiobook „Czerwony kapitan” z moim udziałem. Przyznam, że scenariusz poznałem wcześniej niż książkę. Scenarzyści śmiało poczynili sobie z fabułą, ale myślę, że z korzyścią dla filmu. Intryga kryminalna inaczej rozgrywa się na kartach powieści, inaczej w filmie. Zresztą w książce cała zagadka rozwiązuje się za sprawą sążnistego kilkudziesięciostronicowego dialogu z templariuszami i ich skarbem w tle. W filmie byłoby to nie do pokazania.
Wracając do słabej popularności Dominika Dána w Polsce. Ile Słowaków zna Marka Krajewskiego? Okres, kiedy z wypiekami na twarzy oglądaliśmy czeskie i słowackie filmy czy czytaliśmy w Polsce Milana Kunderę minął.
Wierzy pan, że ten film spodoba się Polakom?
– Najbardziej boje się dubbingu. Polacy mają do niego sporą rezerwę. Dobrze to rozumiem, mam to samo. Ale czy lepszy byłby Maciej Stuhr mówiący po słowacku? Pewnie to też wyglądałoby zabawnie. Poza tym to jest porządnie sklejony thriller, który nie ma się czego wstydzić nawet w porównaniu z kinem skandynawskim. Zaryzykuję stwierdzenie, że to był najlepiej przygotowany film, w jakim brałem udział jako aktor.
Polacy, którzy oglądali „Czerwonego kapitana” w Czechach czy na Słowacji, często porównywali go do polskich „Psów”. W tej analogii jest coś na rzeczy?
– Rzeczywiście, Polacy wykazywali większą skłonność, żeby rozliczyć się z historią transformacji. My zrobiliśmy to jeszcze w latach 90., Słowacy myślą o tym dopiero teraz. Nasze historie z komuną są podobne, ale Słowacy patrzą na to z pewnym oddaleniem. Tam nikt nie pytał mnie, czy to jest film prosłowacki, czy antysłowacki. Widzowie i dziennikarze skupiali się na tym, czy ta opowieść trzyma w napięciu. Z zazdrością się temu przyglądałem.
Myślę nad tym porównaniem do „Psów”. Warto wiedzieć, że Słowacy nie mają swojego kina kryminalnego. Proszę sobie wyobrazić, że aktor słowacki przez ostatnie 30 lat rzadko pokazywał się z pistoletem na ekranie. Wobec ich poczucia humoru i skłonności do sarkazmu pistolet na ekranie wiązał się z jakąś parodią, skeczem i wygłupem. Więc reżyserowi bardzo zależało, żeby ten pistolet wyglądał autentycznie. Był bardzo wyczulony na wszystkie sceny pościgu czy strzelaniny. Upewniał się, czy nie wypadają one groteskowo.
Czytaj całą rozmowę na Wyborcza.pl