Ktoś powie, że sobie wymyśliłem tę historię. Nie mówię ani tak, ani nie. Może sobie wymyśliłem, a może i nie. Jakoś w ostatnim czasie zapominamy, że czasem zdarzają się różne dziwne rzeczy.
Co mi się przydarzyło? Coś takiego: zbudziłem się pewnego dnia, wszedłem do łazienki, zapaliłem światło i spojrzałem w lustro, żeby sprawdzić, czy nie urosła mi broda. Ale w lustrze zobaczyłem tylko białe kafelki za sobą i wieszak z ręcznikami. Po prostu mojej twarzy tam nie było. Ani ramion, ani szyi, ani niczego. Możecie zrozumieć, jak bardzo byłem zaskoczony.
Zapomniałem wam powiedzieć, że budzę się nie rano, ale w nocy. Bo jestem taksówkarzem i wyjeżdżam na miasto o północy, kiedy jest mały ruch i dużo pasażerów, którzy… Mam o tym mówić? A właściwie, dlaczego nie? W nocy ludzie są inni niż w ciągu dnia, nie tylko dlatego, że często bywają pijani. W dzień mają w głowie tylko pracę i interesy, pieniądze. W nocy inaczej, nie martwią się tak bardzo o pieniądze. Dlatego my taksówkarze chętnie jeździmy nocą. Ale o tym będzie jeszcze mowa. Teraz ważniejsze — nie dostrzegłem się w lustrze.
Czyżbym nagle stał się niewidzialny? A może mnie nie ma i tylko wydaje mi się, że jestem? Albo lustro ma jakąś wadę? Odwróciłem się tyłem i zaczekałem chwilę, aby dać mu okazję do usunięcia usterki, ale potem znów spojrzałem w lustro i znów siebie nie zobaczyłem. Tylko białe lśniące kafelki, wieszak, a na nim jeden ręcznik różowy i drugi niebieski.
Powiedzcie, co człowiek ma począć w takiej sytuacji? Czy w ogóle można coś zrobić? Myślę, że nie. Proszę bardzo: skoro się nie widzę, to się nie widzę, a jeśli się nie widzę, to nie powinienem się dziwić. Przeciągnąłem dłonią po brodzie i stwierdziłem, że jeszcze da się wytrzymać, że nie muszę się golić. Umyłem się i ubrałem. Do tego nie trzeba było lustra. Z czesaniem poszło gorzej, ale nie tak znów strasznie, bo nie mam już zbyt wielu włosów.
Wreszcie włożyłem buty oraz skórzaną kurtkę i, jak to mam w zwyczaju, skierowałem się do wielkiego lustra, żeby sprawdzić, czy wyglądam tak, jak sobie wyobrażałem. Zupełnie zapomniałem, że nawet w dużym lustrze w przedpokoju pewnie też siebie nie zobaczę. Już jednak przed nim stałem i nagle zmieniłem się w słup soli.
Na wysokości mej głowy nie było nic, na wysokości ramion też, lecz kiedy spojrzałem niżej, zobaczyłem w lustrze ciemnowłosego dziewięcioletniego chłopca w długich brązowych spodniach i białej koszuli z zawiniętymi rękawami. Patrzył na mnie wielkimi czarnymi oczami; patrzył jakoś smutno, ale uśmiechał się; patrzył na mnie, jakbym to ja był tym chłopcem i przeglądał się w lustrze. Bo rzeczywiście tym chłopcem byłem ja; ja we własnej osobie — kiedy byłem w jego wieku.
Pewnie powinienem się przestraszyć. Ja jednak patrzyłem i dziwiłem się. Coś takiego nie zdarza się codziennie, prawda? Właściwie dlaczego miałem się bać? Przecież w sumie było to znacznie lepsze, niż gdy widziałem puste lustro. Oczywiście w tym lusterku w łazience jego nie mogłem zobaczyć, bo był za niski.
— Ale numer — wyrwało mi się. I żeby go wypróbować, wywaliłem język. On jednak mi go nie pokazał, tylko stale się tak smutno uśmiechał, jakby na coś czekał. Zrobiło mi się głupio, że tak nieładnie mówię i pokazuję mu język. — Przepraszam.
— Nie szkodzi — odpowiedział.
— Co robisz w tym lustrze? — spytałem go.
— W jakim lustrze? — zdziwił się.
— No w lustrze! Przecież jesteś w lustrze!
— Nie — pokręcił głową. — To ty jesteś w lustrze.
— Ja mam być w lustrze? Bardzo się mylisz! Jak ja mogę być w lustrze, skoro ty tam jesteś? Co ci w ogóle przyszło do głowy, że jestem w lustrze?
— Bo patrzę w lustro — on na to.
— Więc ty patrzysz w lustro, tak? — roześmiałem się. — A w które lustro patrzysz?
— W nasze. W nasze lustro w przedpokoju.
— W jakie nasze i w jakim przedpokoju?
— No, przecież tutaj — pokręcił głową, nie rozumiejąc. — U nas w domu, w przedpokoju.
— U nas w domu? Gdzie u nas w domu?
— Aha — powiedział chłopiec.
— Co za aha?
— Ty tego nie zrozumiesz.
— Pewnie, że nie rozumiem.
— Wiesz, ja patrzę w lustro u nas w przedpokoju — zaczął powoli wyjaśniać. — I pomyślałem, że chciałbym zobaczyć, jak będę wyglądał, kiedy będę duży. No i zobaczyłem ciebie.
— Więc ty stoisz u nas w domu, w przedpokoju? — spytałem zdumiony. — W naszym domu? W tym domu, gdzie się urodziłem?
— No.
— I widzisz w lustrze, jak będziesz wyglądał, kiedy będziesz duży?
— Widzę — powiedział chłopiec smutno. — Za bardzo mi się nie podobasz.
— Wiesz co? — odpowiedziałem dość obcesowo. — A może byś tak poszedł do łóżka i nie plątał się w nocy po mieszkaniu. O tej porze dzieci powinny spać!
— Ja już jestem duży. Już nie muszę spać po obiedzie.
— Co? Wiesz, która jest godzina?
Chłopiec odwrócił się i spojrzał w prawo. Przypomniałem sobie, że w domu w kuchni wisiał zegar ścienny, który był widoczny sprzed lustra w przedpokoju.
— Za piętnaście pierwsza — odparł.
— No, to zobacz! I pokazałem mu swój zegarek.
— Za piętnaście pierwsza — powiedział chłopiec.
— Ale w nocy!
— W nocy? To dlaczego nie śpisz?
— Bo idę do pracy.
— Do pracy chodzi się rano.
— A ja chodzę w nocy.
— Co ty robisz? — spytał z zaciekawieniem.
— Jestem taksówkarzem.
— O rany! — zrobił głupią minę. — To ja będę taksówkarzem?
— Nawet nie pytaj — machnąłem ręką. Nagle coś mi przyszło do głowy.
— Słuchaj, co ty właściwie widzisz w tym lustrze?
— Ciebie.
— Jak wyglądam?
— Jesteś duży, masz na sobie ciemnobrązową, skórzaną kurtkę, nad czołem takie łyse placki, niebieską koszulę…
— A oprócz mnie niczego nie widzisz?
— Jak to?
— No, chodzi o mieszkanie, w którym jestem. Na przykład co tu stoi? — pokazałem za siebie, na szafę.
— Musiałbym to sobie wyobrazić.
— Spróbuj…
— Szafa?
— Jaka szafa? — wyciągałem z niego.
— Jasna.
— A obok szafy, zaraz za mną?
— Drzwi — wystękał. — Oszklone drzwi. Są otwarte. Ojej! — roześmiał się. — Ja przez nie widzę kawałek pokoju. Tam jest okno, prawda? A pod oknem łóżko. I ktoś w nim śpi!
— Świetnie! — pochwaliłem go. — Zuch jesteś. A poznasz, kto leży w łóżku?
— Mamusia?
— Mamusia już przecież… Ugryzłem się w język. Mamusia umarła parę lat
temu, ale po co miałem mu o tym mówić.
— Właściwie gdzie jest mamusia? — spytałem go.
— Poszła po zakupy.
— A ty jesteś sam w domu?
— Mhm. Wciąż jednak patrzył obok mnie, pochylał głowę
i zaglądał do pokoju.
— Tam jest mamusia? — zapytał.
— To nie mamusia.
— A gdzie jest?
— Gdzie miałaby być? Dobrze się przypatrz.
— Jest ciemno. A ona cała leży pod pierzyną.
— To chodź tutaj — wabiłem go.
— Myślisz, że by się udało?
— Spróbuj — wzruszyłem ramionami.
— No, to spróbuję — uśmiechnął się i wyszedł z lustra do przedpokoju.
Wyminął mnie, wszedł przez otwarte drzwi do sypialni i cicho stanął przy łóżku. Ostrożnie odsunął rąbek pierzyny i przyglądał się twarzy swej przyszłej żony. To znaczy mojej żony. Byłem ciekaw, co powie. Znów zakrył jej twarz i wrócił do przedpokoju.
— Kto to jest? — spytał. — Wcale tej pani nie znam. Dlaczego śpi w twojej sypialni?
— Ma na imię Veronka. To twoja żona.
— Moja żona? Nagle się rozzłościł.
— To wcale nie jest moja żona! Przecież ja się ożenię z Oliną Korkovinówną.
[tłumaczenie Andrzej S. Jagodziński]
Opowiadanie pochodzi z książki „Opowiadacze. Nie tylko Hrabal”, która w maju 2012 roku ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. To antologia 9 opowiadań czeskich autorów. Wśród nich znaleźli się zarówno znani i cenieni w Polsce Bohumil Hrabal, Jozef Skvorecky, Ivan Klima oraz Ci mniej popularni jak Karol Sidon, Martin Fahrner czy Eda Kriseová. Fragment książki publikujemy za zgodą wydawcy.