Jana Beňová to, urodzona w 1974 w Bratysławie, słowacka pisarka, poetka i felietonistka. Prezentujemy fragment jej książki „Café Hiena. Plan odprowadzania” w tłumaczeniu Marka Kędzierskiego, która po polsku ukazała się nakładem Wydawnictwa „Nisza”. Książka w 2012 roku została wyróżniona Nagrodą Literacką Unii Europejskiej.
I
Petržalka-Galapagos
Petržalka the shadow of my smile
Petržalka my own style
Petržalka the sound of my heart
Petržalka always on my mind
Człowiek petarda. Sąsiad z mieszkania obok Iana i Elzy to starszy pan. Od lat myśli, że Elza jest synem Iana. Serwus, pozdrawia ją jowialnie, niekiedy po przyjacielsku dając jej krzepkiego szturchańca w pierś.
Sąsiad nie cierpi petard. Kiedy dzieci zaczynają je odpalać, wybiega na balkon i wykrzykuje: „O wy jebańcy!”. Na okrągło. W ten sposób w Petržalce zaczyna się adwent: Wyjebańcywyjebańcywyjebańcywy.
Sąsiad to nie człowiek. W gruncie rzeczy to swoista petarda. Kapiszon. Dziś wieczór Elza wyprawia się pod jego drzwi, nie ma ochoty słuchać przez ścianę rozrywki z jego telewizora. Prosi go, żeby ściszył. Jego oczy zaczynają błyszczeć: kombinacja alkohol plus łzy.
„No nie wiem – odzywa się uroczystym tonem, pełen pozytywnej energii. – To jest program… na pomoc Tatrom… więc myślałem, że wszyscy, że każdy…”. Sąsiad chlipie.
Elza wraca. Kiedy wchodzi do mieszkania, za ścianą nie ryczy już telewizor. Teraz ryczy sąsiad: „Węgierskie kurwy!”. I tak na okrągło. Elza już w łóżku, łzy spływają jej po policzkach. Na okrągło. Na pomoc Petržalce.
Petržalka to miejsce, gdzie czas nie gra roli. Żyją tu stworzenia, o których reszta globu myśli, że już nie istnieją, że wymarły. Dobre i złe. Twarze karaluchów przypominają dinozaury, głos sąsiada nie dobywa się z gardła, lecz z kłów bestii.
Elza wybiega na loggię, wyciąga z kosza butelkę, wychyla się, patrzy na loggię sąsiada. Pod ścianą stoi puste akwarium. Elza ciska w nie butelką i ucieka do łóżka. Słyszy, jak sąsiad wychodzi na zewnątrz, przez chwilę jest cicho. Tylko Elza się trzęsie.
„Wy-traw-ne por-tu-gal-skie”, odczytuje po chwili zdziwiony sąsiad z odłamków szkła. Wreszcie pokój nastaje na świecie.
W Petržalce w mieszkaniach grają i rozmawiają wszystkie ściany. Tu można sobie przypomnieć piosenki, o których, jak się wydawało, świat dawno już zapomniał. Czas stoi, radia całymi latami nastawione są na jedną stację. Strzałka na skali już dawno osunęła się do wnętrza odbiornika. Na dno skansenu.
Elza odkryła właśnie, że w radiu do dzisiaj nadają program Solenizantom koncert życzeń. Pamięta go z dzieciństwa. Za socjalizmu coś takiego leciało u każdego fryzjera.
Elza prosi sąsiada, aby tych pieśni i tych życzeń nie słuchał aż tak głośno. Sąsiad stoi w drzwiach w samych majtkach, boso. Płacze. Dęta orkiestra przypomniała mu jego świętej pamięci mamusię.
Sąsiada regularnie odwiedzają dwaj synowie: „Stary, weź się w garść! Co z tobą? Odbiło ci czy co?
Dzwonisz do mnie na słowacki Eurotel z czeskiej sieci do Austrii? Nie wiesz, że ja za to wszystko muszę płacić? Rusz głową, zakuty łbie, i w końcu zapamiętaj. Coś ci się mówi, a za dwa tygodnie już nic nie kumasz”.
„Za dużo tych szczegółów. Szczegóły to nie dla mnie” – uprasza ojciec.
Elza postanawia czekać na ulicy przed wejściem do bloku. Kiedy synowie będą wychodzić, poprosi ich, by nie puszczali swoich rodzinnych programów tak głośno aż do trzeciej rano. Stoi przy wejściu przez pół dnia i dopiero wtedy przychodzi jej na myśl, że przecież nie odróżni synów sąsiada od innych młodzieńców z Petržalki. Wszyscy są wysocy, napęczniałej postury, głowy mają wygolone, a twarze jak naleśnik.
Elza. Tereny po drugiej stronie rzeki w dzieciństwie wydawały mi się niebezpieczne. Mieszkaliśmy z rodzicami na Starym Mieście. Stary Most znaczy początek drogi w nieznane – drewnianym chodnikiem po lewej ręce zawieszonym nad przepaścią, w której pędzi na złamanie karku brunatna rzeka. Granica, na której niedzielna przechadzka zamienia się w bój na śmierć i życie. Dlatego tylko starsi powinni po nim chodzić, dorośli, od lat osiemnastu.
Z brzegu od strony miasta często obserwuję lunapark – to brama Petržalki. Staram się unikać palącego spojrzenia sfinksów. Niby tacy na luzie, a przecież bacznie pilnują wejścia. W zamkniętym, hermetycznym kręgu krążą kolorowe koniki, smoki, łabędzie gigantycznych rozmiarów. Zataczają diabelnie ciasno wytyczone koło. Wyżej, nad nimi, piskliwy krąg wrzeszczących dzieci. Nieubłagany ruch połyka cały pejzaż wokół.
Nie ma ucieczki, nie sposób przerwać ten krąg. Kilkoro dzieci podjęło zgubną decyzję, teraz kurczowo trzymają się niewzruszonych szyi nieprawdziwych koni, głośno płacząc.
„To się nazywa życie”, mówi operator karuzeli, podnosi oczy do nieba i dodaje gazu.
[przełożył ze słowackiego Marek Kędzierski]