
Reżyserzy filmowej adaptacji „Gottlandu“ zmierzyli się z trudnym zadaniem – przeniesieniem na ekran reportaży, w dodatku nie byle jakich, bo pisanych wprawną ręką Mariusza Szczygła. Czy i w tym wypadku pióro zwyciężyło nad kamerą? | fot. Ewa Ciszewska
Jak było? Zimno. To pierwsze wrażenie wyniesione z projekcji „Gottlandu”. Seanse w Pradze odbywają się bowiem pod gołym niebem, w industrialnej przestrzeni wycofanego z użycia dworca towarowego na Żiżkowie (nota bene – nieustannie najgorętszej dzielnicy miasta). Olbryzmi teren dworca docelowo ma być tętniącym życiem centrum kulturalnym z kawiarniami, salami wystawowymi i miejscami rozrywki. Chwilowo w surowych ścianach odbywają się spotkania lokalnych aktywistów oraz festiwale poświęcone architekturze i zrównoważonemu rozwojowi miasta.
Szczęście mieli ci, którzy przyszli na projekcję z co najmniej półgodzinnym wyprzedzeniem – mogli oni otulić się w ikeowe koce ze wzorem a la Strzemiński, których kilkanaście leżało na oparciach krzeseł i leżaków. Pozostali z zazdrością przyglądali się owym wybrańcom i ratowali się konsumpcją napojów serwowanych w barze. Za węgłem schowany był termos z herbatą – gratis dla uczestników projekcji.
Wreszcie film: pięć nowel, każda innego autora. Wszystkie trzymają równy rytm – odgaduję w tym zasługę dramaturga Jana Gogoli młodszego. Wszystkie operują figurą narratora, który tłumaczy historyczne i kulturowe tło zdarzeń. Niestety, zdarza się często, że obfite cytaty z książki Mariusza Szczygła, przesłaniają obraz i unieruchamiają go. Świat opowiadany i pokazywany, a nie odgrywany, staje się skamieliną. Paradoksalnie proces ten najwyraźniej widoczny jest w noweli „86 400“ o Tomaszu Bacie (tytuł nawiązuje do hasła umieszczonego na jednej ze zlínskich fabryk – „Doba ma 86 400 sekund“). Paradoksalnie, ponieważ wysmakowany formalnie obraz próbuje nas przekonać, że długość i pietyzm ujęć są gwarancją wartości artystycznej dzieła. Z przykrością oświadczam, że jak wnętrzom fabryk Baty daleko do Ermitażu, tak noweli Lukáša Kokeše daleko do “Rosyjskiej arki”.

Jak było? Zimno. To pierwsze wrażenie wyniesione z projekcji „Gottlandu”. Seanse w Pradze odbywają się bowiem pod gołym niebem, w industrialnej przestrzeni wycofanego z użycia dworca towarowego na Żiżkowie | fot. Ewa Ciszewska
Przykre wrażenie odnoszone podczas oglądania tej noweli dodatkowo potęguje banalnie wygrana puenta. Sztuczność bije także z epizodu o Lídzie Baarovej, w którym aktorzy odgrywają spotkanie Lídy z reżyserem Otakarem Vávrą. Filmowi brakuje „haczyka“, który przekonałby nas o celowości przypominania tego właśnie wydarzenia, razi pełen patetycznych zwrot w komentarz.
Zdecydowanie lepiej wypadają epizody, w których pojawiają się autentyczne postacie – jak w opowieści o pomniku Stalina, gdzie słyszymy opowieści żony architekta monumentu, założycieli radia umiejscowionego pod pomnikiem czy pani lekkich obyczajów pracującej na Letnej. Udana jest także adaptacja o jednym z wielu „następców“ Jana Palacha – nie popada w bulwarowość a jednocześnie podnosi kwestię bohaterstwa w świecie bez autorytetów.
Reżyserzy filmowej adaptacji „Gottlandu“ zmierzyli się z trudnym zadaniem – przeniesieniem na ekran reportaży, w dodatku nie byle jakich, bo pisanych wprawną ręką Mariusza Szczygła. Czy i w tym wypadku pióro zwyciężyło nad kamerą? Niekiedy tak. Mimo wszystko warto obejrzeć „Gottland” dla tych momentów, w których język ustępuje obrazowi i gdy okazuje się, że historiozoficzna refleksja niekoniecznie musi przybierać postać opasłych tomów – może także przyjąć formę noweli filmowej.
Ewa Ciszewska