– My Polacy jesteśmy wychowani w ogromnym kulcie martyrologii, poważnie podchodzimy do przeszłości i samych siebie. Nie chcę tego oceniać, mówię tylko o faktach. Czesi potrafią mówić o poważnych sprawach w sposób nie do końca poważny – mówi Andrzej S. Jagodziński, tłumacz, dziennikarz, obecnie dyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie.
Łukasz Grzesiczak: Przez wiele lat pracował pan jako korespondent i dyplomata. Dziś pracuje pan w Instytucie Polskim w Bratysławie, wcześniej w Pradze. Jest pan również tłumaczem literatury czeskiej i słowackiej. Skąd to zamiłowanie do kultury naszych sąsiadów?
Andrzej S. Jagodziński: Jak we wszystkim jest w tym trochę przypadku i trochę świadomych wyborów. W młodości zaczytywałem się w książkach Josefa Škvoreckiego, Bohumila Hrabala i Milana Kundery. Ci czescy pisarze zrobili na mnie piorunujące wrażenie. Fascynowała mnie nie tylko czeska literatura, ale i czechosłowacka filmowa Nowa Fala i jej twórcy, tacy jak: Jiří Menzel, Miloš Forman, Věra Chytilová, Jan Němec, Jaromil Jireš czy Pavel Juráček. W tym sensie mój wybór studiów, a w konsekwencji i zawodu, to nie przypadek. Uczciwie muszę jednak przyznać, że w tamtym czasie byłem również pod dużym wrażeniem literatury i kinematografii dawnej Jugosławii. Kiedy zdawałem na slawistykę, na Uniwersytecie Warszawskim były przyjęcia na filologię czesko-słowacką i bułgarystykę. Gdyby można było wówczas studiować serbo-chorwatystykę, nie wiem, co bym wtedy wybrał i jak potoczyłyby się moje losy.
Co takiego wyjątkowego jest w czeskiej kulturze?
My Polacy jesteśmy wychowani w ogromnym kulcie martyrologii, poważnie podchodzimy do przeszłości i samych siebie. Nie chcę tego oceniać, mówię tylko o faktach. Czesi potrafią mówić o poważnych sprawach w sposób nie do końca poważny. Z dystansem, autoironią i poczuciem humoru – to powadze sprawy nie szkodzi, a czasem wręcz pomaga. Mnie takie podejście do świata bardzo odpowiada.
Przedstawiciele pana pokolenia pytani o narodziny ich czeskich fascynacji prawie zawsze mówią o – nieraz wydawanych w samizdacie – książkach Milana Kundery i Bohumila Hrabala oraz filmach Miloša Formana. Jak dziś pan patrzy na kulturę w Czechach? Można dostrzec jakiś rodzaj kontynuacji twórczości tych artystów?
Oczywiście dziś żyjemy w innych czasach, w czasach pełnej wolności słowa, dlatego to spektrum kultury jest zdecydowanie szersze. Najlepiej odnieść się do konkretnych zjawisk. Nowe kino czeskie oraz słowackie i tacy reżyserzy jak Jan Hřebejk, Petr Zelenka czy Jan Svěrák są dla mnie – przy zachowaniu wszelkich proporcji – kontynuatorami czechosłowackiej Nowej Fali. Każdy z twórców tamtego okresu miał swój niezwykle oryginalny i rozpoznawalny styl, ale jednak razem tworzyli pewną wspólną wypowiedź. Dziś mam podobne wrażenie, kiedy oglądam współczesne filmy czeskie i słowackie. Nie wiem, czy to przypadek, ale trzon czechosłowackiego kina lat 60. i tego dzisiejszego tworzy kilka roczników praskiej szkoły filmowej.
Podobieństwo można odnaleźć też w literaturze i sztuce?
O sztuce trudno mi się wypowiadać, tutaj ekspertem nie jestem. Od dawna nie mieszkam już w Pradze i brak mi aktualnego poglądu na tę sprawę. Z literaturą jest lepiej, po prostu czytam na bieżąco. Muszę przyznać, że w przypadku najnowszej czeskiej prozy trudniej szukać talentów na miarę Kundery, Škvoreckiego czy Hrabala.
Oczywiście, mówiąc o kulturze Czech i Słowacji lat 60., należy traktować ten czas dosyć umownie, bo największe dokonania Kundery, Hrabala czy Škvoreckiego przypadają na lata późniejsze. Mówię jednak o pewnym pokoleniu. W latach 60. powstał ferment w kulturze czeskiej. Ten czas brutalnie zakończyła inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w roku 1968. Czechosłowacka Nowa Fala została wówczas bezwzględnie uśmiercona i tylko niektóre ze zjawisk były kontynuowane za granicą. To pokolenie ogromnie mnie fascynuje.
Całe lata 90. mieszkał pan w Pradze. To niezwykły czas rodzącej się wolności w Europie Środkowej. Jak Praga wyglądała wówczas na tle Warszawy?
Od 1991 roku do końca 2001 roku mieszkałem w Pradze. Początkowo jako korespondent „Gazety Wyborczej”, potem jako dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze.
To był fascynujący okres, zwłaszcza pierwsza połowa lat 90., kiedy wszystko rodziło się na nowo. Praga z pięknego, lecz mocno zaniedbanego miasta stawała się prawdziwą perłą, co miało i dobre, i złe strony. Pamiętam jeszcze Pragę spokojniejszą, bez tłoku zwiedzających, kiedy można było przejść przez Rynek Starego Miasta i przez most Karola bez ocierania się o tłum turystów.
Po aksamitnej rewolucji 1989 roku nastał okres pionierski, kiedy budowano nową rzeczywistość, a jednocześnie czas dramatycznych wydarzeń, takich jak rozpad Czechosłowacji, tworzenie nowego systemu politycznego. To wszystko pochłaniało mnie nie tylko ze względów zawodowych. Nie można też zapomnieć o niezwykłej osobie Václava Havla, który był szczególnym i nietypowym prezydentem. Rzadko zdarza się, że intelektualista jest prezydentem jakiegoś kraju. Havel był intelektualistą i wybitnym pisarzem, człowiekiem słowa, który sam sobie pisał przemówienia i każde z nich było fantastycznym esejem. To właśnie wtedy Milan Knížák, znany artysta happeningowy, został rektorem Akademii Sztuk Pięknych, to wtedy David Černý tworzył swoje pierwsze instalacje, poczynając od słynnego różowego czołgu.
Wielu wybitnych artystów przyjeżdżało do Pragi właśnie dla Havla, z którym łączyły ich przyjacielskie relacje. Przyjeżdżali wówczas Rolling Stonesi, Pink Floyd, Velvet Underground i inne legendarne kapele. Praga stała się nagle jednym z centrów kulturalnego życia. Trzeba pamiętać, że była to ogromna zmiana – czechosłowacki komunizm był jeszcze bardziej siermiężny, smutniejszy i bardziej szary niż ten w Polsce. Po 1968 roku w Czechosłowacji właściwie powrócił stalinizm. Dlatego ta erupcja czeskiej wolności robiła tak niesłychane wrażenie.
Podjął pan wątek wyjątkowości Pragi. Czy stolica Czech jest samotną wyspą na mapie najważniejszych czeskich centrów kulturalnych?
Złapał mnie pan na błędzie „pragocentryzmu”. W Czechach, nie tak jak w Polsce, materialna tkanka miejska pozostała w zasadzie nietknięta działaniami wojennymi. To wątek, który jest obecny w czeskim dyskursie. Często rozmawiając z moimi czeskimi przyjaciółmi, mówię im, że to fantastyczne, iż ich miasta ocalały niemal nienaruszone – bo to niezwykle ważne obcować na co dzień z estetyczną przestrzenią publiczną. Ale z drugiej strony to kwestia wysokiej ceny. Często działo się to kosztem kapitulacji i kolaboracji. Nic nie ma za darmo – mówią mi czescy przyjaciele – a kilkakrotne kapitulacje odbijają się na zdrowiu psychicznym współczesnego społeczeństwa.
Jest jednak wiele pięknych czeskich miast i miasteczek. Mnie zachwycają całe południowe Czechy – Český Krumlov, Třeboň, Hluboka, Telč to po prostu perełki. Z kolei Brno jest miastem o ogromnym potencjale kulturalnym i chyba ważniejszym ośrodkiem teatralnym niż Praga. Ołomuniec dzięki uniwersytetowi stworzył prężne środowisko kulturalne. Oczywiście na Czechy nie można patrzeć tylko z perspektywy Pragi, choć stolica jest, była i pewnie pozostanie pod wieloma względami dominująca: Czechów jest około 10 milionów, a z tego 1,5 miliona mieszka w Pradze. Te liczby po prostu mówią same za siebie.
Wierzy pan, że istnieje Europa Środkowa w rozumieniu Milana Kundery, ze swoją historią, tożsamością i kulturą?
Musielibyśmy mówić o różnych płaszczyznach. Na pewno istnieje płaszczyzna polityczna, która potwierdza istnienie wspólnych środkowoeuropejskich interesów. To Grupa Wyszehradzka – żywa platforma komunikacji i wspólnych działań czterech środkowoeuropejskich państw: Czech, Polski, Słowacji i Węgier. W kulturze tych państw można doszukiwać się wielu podobieństw i wspólnej tradycji, ale jest też i sporo różnic. Z czasem są one chyba coraz bardziej widoczne.
Pod koniec lat 80. brałem udział w przygotowaniu jednego z pierwszych numerów pisma „Res Publica”, poświęconego Czechosłowacji. Przygotowaliśmy wówczas ankietę dla wybitnych twórców polskiej kultury, w której pytaliśmy ich, z czym kojarzą Czechy i jaki jest ich stosunek do czeskiej kultury. Polscy twórcy pisali, że Czesi mają poczucie humoru, autoironię, umiejętność krytycznej autorefleksji. Tego wszystkiego brakowało im w naszej kulturze. Po latach opowiadałem tę historię moim czeskim przyjaciołom wywodzącym się z różnych środowisk kulturalnych i usłyszałem od nich, że oni tęsknią za polską kulturą patosu i jej metafizycznym wydźwiękiem. Wydaje się więc, że podziwiamy to, czego nam w naszej kulturze brakuje.
Rozmawiał Łukasz Grzesiczak
Wywiad ukazał się w magazynie „MOCAK Forum”.