„Skłamałbym, mówiąc, że nigdy mnie nie korciło, żeby zamieszkać w Pradze. Od pierwszych chwil czułem się tam lepiej niż gdziekolwiek indziej, jakbym wreszcie był u siebie, jakbym odnalazł miejsce, którego zawsze szukałem” – pisze Aleksander Kaczorowski w swojej najnowszej książce „Praski elementarz”. Za zgodą wydawnictwa Czarne i samego Autora prezentujemy krótki fragment książki.
Wszystko mnie zachwycało: język, w którym niemal każde słowo brzmiało jak zaproszenie do bliższej, intymnej zażyłości; krój liter na tablicach z nazwami ulic, który przypominał mi ulubione, zbierane w dzieciństwie znaczki pocztowe z napisem Československo; automaty, samoobsługowe bufety, w których można było kupić w dowolnych ilościach szynkę, wędliny czy kiełbasę na wynos, albo też zjeść je na miejscu, popijając piwem z butelki lub z zatłuszczonych szklanek; babcie klozetowe, które pierwsze mówiły „dzień dobry” i „do widzenia”; tramwaje, w których głos z taśmy zapowiadał każdy kolejny przystanek (Balabenka, příští zastávka Palmovka!) i uprzedzał o możliwości przesiadki do metra. Krótko mówiąc, wiosną 1990 roku poczułem się w Pradze jak człowiek ze Wschodu, który pierwszy raz znalazł się na Zachodzie, tyle że ten Zachód był swojski – nie onieśmielał i nie upokarzał.
„Cud zdarza się każdego dnia” – pisał Bohumil Hrabal. Chodziłem po ulicach Pragi i czułem się, jakbym wszedł pomiędzy bohaterów jego prozy. Praga w tym czasie była dla mnie przede wszystkim zjawiskiem gastronomicznym. Nie było drugiej takiej stolicy, w której centrum tak niewiele trzeba było zapłacić za porcję smażonej kiełbasy, parówki w occie czy plaster salcesonu z cebulą, a wszystko to pod najlepsze w tej cenie jasne piwo na świecie. To była moja komunia, którą musiałem przyjąć przynajmniej raz w roku, to było moje wyznanie wiary, że Czechy z książek Hrabala – kraj ludzi prostych, którzy nie są prostakami – naprawdę istnieją.
Wstyd mi, jak wielu miejsc w Pradze nie widziałem. Nie interesowały mnie muzea ani teatry, kościoły ani synagogi. Nie interesowały mnie Stare Miasto, Mała Strana ani most Karola. Ciągnęło mnie na peryferie, na Libeń i Żiżków, do barów i knajp, w których naocznie przekonałem się, że rację miał Milan Kundera, który wierzył, że jeśli gdzieś na świecie możliwy był demokratyczny socjalizm, to właśnie w Pradze. W tych barach widziałem robotników, którzy wpadali na obiad i piwo i byli właśnie tacy jak ci, o których pisał Hrabal – „transcendentalni”, stuprocentowo dopasowani do swego otoczenia, nieodstający od rzeczywistości ani na centymetr. Patrząc na nich, zrozumiałem, co miał na myśli Kafka, pisząc, że „nasze zadanie jest dokładnie na miarę życia i to nadaje mu pozór nieskończoności”. W tym sensie ci ludzie, którzy zapewne w większości, jak to w Czechach, nie chodzili do kościoła i nie wierzyli w żadne rajskie polany, byli już zbawieni – za życia.
Knajpy odgrywały w ich życiu podobną rolę jak u nas kościoły. To knajpa była miejscem spowiedzi powszechnej, to w knajpie śpiewało się starodawne pieśni, to w knajpie przyjmowało się ciało i krew czeskiej ziemi – wieprzowinę z kapustą i knedlami oraz „mleko kozła” z Velkých Popovic. Świat tych ludzi wydawał się doskonale uporządkowany – nikt nigdzie się nie śpieszył, nikt nie marzył o innym życiu, nikt nie wydawał się mieć poczucia, że siedząc tu, nad piwem, coś traci.
[Aleksander Kaczorowski]
Fragment książki: Aleksander Kaczorowski, „Praski elementarz”, Czarne, 2012.
Piotr
20 wrzesień 2012
Bardzo fajny tekst
sławek
13 październik 2015
jest dokładnie tak jak napisał Pan Kaczorowski, święte słowa